wtorek, 30 kwietnia 2013

Mój weekend, tak jak obiecałam bez większych szczegółów....

Ten weekend minął mi tak:

impreza -> spanie -> impreza -> spanie -> zakupy i kino. 

Denerwujące jest to, że imrezy w U.S. rozkręcają się konkretnie koło 11 i trwają do 2.30.
Taaa.. 2.30, gdzie w PL w tym czasie impreza ma swój punkt kulminacyjny.

W piątek Natalii przyjechała do mnie po pracy i razem z Alex, pojechałyśmy do Mynta. Poznałyśmy parę nowych ludzi. Co prawda taka znajomość jest dla mnie zbyteczna, ale jeden koleś miał dziadka z PL. Mimo to nie wiedząc czemu zaczął rozmawiać do nas po Rosyjsku, ale ok. Później przyszedł Sheldon tzn. Nate i Navid. Navid miał wtedy urodziny, ale to nic nie zmieniało. Ze względu, że Alex była naszym kierwocą, byłyśmy zależne od niej. A Sheldon, który się ubzdryngolił i jechał swoim samochodem, nie chciał nas odwieść. Więc wcześnie. bo ok 3.30 byłyśmy  w domu...



ugh, mega szczęśliwa, że idzie na imprezę. Moje buty w normalnym świetle wyglądają dużo lepiej. 




wyglądam okropnie, ale zdjęcia z baletów są?! są! 


spanie...

W sobotę moi hości szli na bal. Jednym z licznych plusów posiadania starszych host dzieci, jest to, że mogą zostać same w domu. Tak więc hostów nie było, a ja też mogłam sobie wyjść. U Natalii byłam koło 10, chyba. Sheldon miał jechać z nami. Miał skończyć pracę o 10 a jak na złość, skończył 11.30 i o 12 był w domu. Międzyczasie odwiedziłyśmy stacje benzynową w celu zaopatrzenia się w trunki wyskokowe. Pan wylegitymował nas i zapytał z jakiej części PL jesteśmy, bo on zna WARSZAWE, GDAŃSK i LECHA WAŁĘSĘ. Wszystko ładnie pięknie, tylko powiedział, że nigdy nie był w Europie a po kilku minutach chwalił się, że był w PL. Spoko, tylko Amerykanie mogą odwiedzić PL nie będąc jednocześnie na terenie Europy. Sheldon na 12 był gotowy. Gdy jechaliśmy na balety bawił się w barmana i robił drinki z Sobieskiego i soku ananasowego. Pomimo, że jego historia o powstaniu i sposobu przyrządzenia trwała dłuższą chwilę. Ale to jest Sheldon, on tak musi.
Byliśmy w downtown ok 12.30. Jeszcze jak nazłość przed wejściem była gigantyczna kolejka. Wiem, że wbicie na balety za $5 na prawie 1,5h to bezsens. Ale uwierzcie mi, na taką imprezę warto. Od kiedy zrobiło się ciepło wiary, że ch**. Czasami nie ma gdzie stanąć. Pobawiłam sie na parkiecie całe 5min. Resztę imprezy spędziłam gadając z Sheldonem i ludźmi z całego świata, jak to zawsze bywa. Gdy impreza się skończyła i organizatorzy nas delikatnie mówiąc wywalili ze środka, udaliśmy się w stronę parkingu. Trochę przepadywał deszcz, dlatego na chwilę schowaliśmy się pod daszkiem. Międzyczasie przechodziło sobie dwóch chłopaczków z Anglii i Szkocji. Zaczęła się luźna pogawędka i chłopacy zapytali nas skąd jesteśmy. Powiedziałam, że wszyscy jesteśmy z Polski. Po chwili jeden z chłopaków mówi do Sheldona, że ma Ruski akcent. Sheldon zaczyna się śmiać i my też... po chwili chłopak dodaje; no i bardzo dobrze mówisz po Angielsku. Gdy Sheldon próbował wytłumaczyć, że urodził się w U.S.A. i jest Amerykaninem Ci nie chcieli mu wierzyć. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że sprawiłam iż Sheldon zaczyna mówić tak jak ja..... a powinno być odwrotnie. Później, tzn ok 3 pojechaliśmy na pizze i do domu.


...spanie

W niedzielę spałam u Natalii, wstałyśmy w miarę możliwości wcześnie. Gdy mój telefon zaczął wydobywać z siebie przerażające dźwięki, nastał czas na pobudkę. Pomimo, że przez cały weekend mało spałam, dałam radę. Mój friend goszczący zrobił mi mega sałatkę, której nie powstydziłby się dobry kucharz. Ze względu, że gdy przebywam u kogoś jestem miłym gościem, zaznaczyłam, że sałatka byłaby dużo lepsza, gdyby nie.... oliwki :P żartuje po prostu nie lubię, nie zajadam się i tyle. Nie chciałam być niegrzeczna, tylko z 1500 rzeczy, których moje podniebienie nie wielbi Natalia zna tylko 200. No ale co, znamy się dopiero 7 miesięcy, dziewczyna się uczy :P
Po jakże miłym i sympatycznym śniadaniu udałyśmy się do centrum handlowego. Syla w celu kupienia sobie "czegoś" i Natalia w celu kupienia butów. Wyszło tak, że Natalia kupiła coś tam a ja 3 bluzki. Z tym, że z tej trzeciej jetem mega zadowolona.


w każdym razie na żywo, kolor jest zajebisty...


Sheldon kupował bluzkę dla siebie a drugą mógł dostać za połowę ceny, dlatego wtedy Syla wybrała sobie właśnie BAZINGĘ. Chciałam, żeby on ją sobie kupił, ale chyba jego tytuł naukowy, jest powodem dla którego nie było go stać, na tak szalony zakup.

Po zakupach dołączył do nas kuzyn Sheldona Michael. Zajebiście przystojny, który miał śnieżnobiały, idealny Amerykański uśmiech. Patrząc na niego już było widać co myśli; "Tak wiem, jestem zajebisty, chcesz mnie!" Na początku dawałam mu szanse, aby go polubić, ale później mi to przeszło. W sumie znam go pól dnia. Gdy rozmawialiśmy chwilę we dwoje wydawał się spoko, ale jak zadał mi pytanie o wykształcenie, zrobiło mi się głupio, że tak powiem. Co prawda skończyłam Wyższą Szkołę, ale pomyślałam sobie, że on może uważać mnie za głupią dla Sheldona. Bądźmy szczerzy, jeszcze nigdy nie spotkałam tak mądrego kolesia w tym wieku. Mający takie ambicje i w ogóle posiadający 5 gwiazdkowy mózg. Dzięki Sheldonowi odzyskałam wiarę w Amerykanów. Poza tym nie przypadkowo nazywam go Sheldonem. O.K. może nie miał Michael nic złego na myśli i tak sobie nie pomyślał, ale wtedy ja tak zrobiłam. Michael jako drugi zauważył, że z akcentem Nate jest coś nie tak. Po seansie powiedział, że miło było mu nas poznać i ma nadzieję, że jeszcze się spotkamy... po czym sobie poszedł do samochodu. Nie wiem czy tak na prawdę myślał, czy chciał być tylko miły...w każdym razie jutro od Sheldona się wszystkiego dowiem :P



niedziela, 28 kwietnia 2013

dezorientacja

Postanowiłam, że nie będę się już chwaliła prywatnym życiem na blogu. Pamiętnik pamiętnikiem, ale zawsze jak się czymś pochwale wtedy wszystko zaczyna się jebać. Nie uważam, że blog jest jakims złym fatum czy coś. Po prostu im mniej napisze tym jestem spokojniejsza i nie muszę się martwić, co później napisać jak coś nie wyjdzie. Mam tu na myśli mojego ostatniego znajomego Nate. Tak samo jak było z Jonem tak i z Natem, od kiedy się pochwaliłam nową znajomością, tym wnet ona się spierdoliła. Mianowicie dzisiaj "on" uświadomił mi, że to nie jest tak, jak mi się wydawało, że jest. Bycie w związku, który wygląda jak prawdziwy, a nie nazywa się związkiem. To tak jakby usiąść przed telewizorem, zacząć oglądać Mode Na Sukces i czekać aż poleci ostatni odcinek. Poza tym jak można nazywać coś na poważnie po miesiącu znajomości?! ja nie wiem, nie znam się, nie ogarniam.
W każdym razie nie mam zamiaru zostawać w USA na siłę i to nie jest tak, że szukam na chama chłopaka, by z nim się ożenić dla papieru. To, że moje koleżanki chcą zapłacić jakimś kolesiom za ślub - ich sprawa, ja tak nie będę robić. Walą mnie fikcyjne śluby czy związki dla papieru. Jeśli nie dostanę wizy studenckiej czy jakiejkolwiek innej spadam stąd. Tak jak pisałam kiedyś, będę chciała jechać do Toronto. Zakochałam się ogólnie w Kanadzie i w Toronto. Pomimo, że każdy liść klonu i wszystko co Kanadyjskie kojarzy mi się z Voldemortem. Mimo wszystko mam swój honor i jadąc do Kanady nie prosiłam się go o spotkanie. Nawet nie napisałam mu życzeń na urodziny. Udowodnię wszystkim, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, niczyjego wsparcia, współczucia czy czegokolwiek innego. W dupie mam to, że jak skończę program będę miała 25 lat i wielki ch**.  Przynajmniej nie mam nic do stracenia. Jednym z moich wielkich osiągnięć bylo przyjechanie do USA. Wiele osób się cieszy moim szczęściem a inne 1500 mi zazdrości i życzy źle. Po przyjeździe do Ameryki każda i każdy z was uświadomi sobie jakich macie przyjaciół. Czasami Ci znajomi, którzy w PL poświęcili wam najmniej czasu. Czasami nawet wasza znajomość trwała całe 5 min, interesują się bardziej waszym życiem niż niejeden przyjaciel. Czasami to jest miłe jak ludzie, których znałam kilka miesięcy i koniec, piszą mi, że zazdroszczą, podziwiają i życzą wszystkiego dobrego.  W PL zostawiłam znajomych i przyjaciół. W tym jedną "przyjaciółkę" można by rzec od piaskownicy. Jestem w USA 7 miesięcy a ona napisała do mnie aż 2 sms'y. Pierwszy, że mnie podziwia i cieszy się, że realizuje swoje marzenia. Drugi zapowiadał się mego... wzięłam telefon i zaczęłam czytać.... "spadł anioł z nieba, którym byłaś Ty" (zrobiło mi się mega miło, bo moja przyjaciółka też pisze wiersze i wiele razy już napisała coś dla mnie), ale czytam dalej.... "złamał sobie skrzydło.. jeśli nie chcesz by spotkało Cię nieszczęście, wyślij tego sms'a do 10 swoich znajomych." I emocje opadły, po dziś dzień, nie dostałam 3 sms'a. Mam na szczęście jeszcze innych, trochę "nowszych" przyjaciół, którzy czekają za mną na skype :) A co jeśli chodzi o facetów?!?!? macie faceta i boicie się, że wasz wiązek się rozpadnie jak wyjedziecie? macie racje! Mój się rozjebał, ale teraz z biegiem czasu, nie żałuję że się rozstaliśmy. Żałuję tylko tego, że zmarnowałam tyle czasu na takiego kogoś. Jeśli macie kogoś to taki wyjazd jest zajebistym egzaminem. Odległość pomoże wam spojrzeć na wiele spraw racjonalnie. Jeśli będziecie w USA i wasz związek będzie was dusił, to się rozstaniecie. Jeśli będziecie tęsknić i wrócicie do PL... ożeńcie się i wyjdzie za tego kogoś!! :) A tak na marginesie... ostatnio poznałam laskę au pair z Tajwanu. Miała dzieci ok w tym samym wieku co moje. Miałyśmy się spotkać na jakieś wspólne pogadanki, podczas gdy dzieci będą w szkole. Okazało się, że po 2 tygodniach jej pobytu, nie odebrała dzieci ze szkoły. Nauczycielka zadzwoniła do host mamy. Host mama nie wiedziała co jest grane i pojechała do domu. A tam pokój au pair pusty i list z napisem "przepraszam, nie mogłam, za bardzo tęsknie. Wróciłam do domu". Można?!?! można  mieć wyjebane na wszystko tak po całości.....
W każdym razie czuje się źle, męczy mnie już to. Chciałabym obudzić się rano, spojrzeć na telefon, a tam wiadomość "dzień dobry kochanie, życzę Ci miłego dnia". No dobra, dostaje takie sms'y, ale dziś się dowiedziała, że to jest związek bez happy end'u. Najgorsze jest jeszcze to, że "oni" pomagają mi podszlifować mój angielski. Później za każdym razem jak użyję zdania, czy wyrazu, który mnie nauczyli... myślę o nich! Fuck!


ale się żale... oj, żale się.....!!!

Nie wiem czy się chwaliłam, ale zostaje na 2gi rok. Co prawda nie w Ohio, ale marzy mi się cieplejszy stan. Moi host rodzice już wiedzą, ale nadal mnie lubią :P bardzo się bałam im o tym powiedzieć, bo bardzo ich lubię. Wydarzyło się to na pełnym spontanie i ciesze się, że już mam to za sobą. W przyszłym tygodniu mam meeting i powiem mojej area director, że chcę zostać. Zaraz potem zacznę już poszukiwania nowej rodziny. Im szybciej tym lepiej.

Mam nadzieję, że jak będę wyjeżdżała na następny rok, "on" będzie za mną płakał! Przynajmniej zrobię wszystko, by tak było.



dokładnie, tak jak mój Sheldon...


czwartek, 18 kwietnia 2013

Tiaaa...

Tak się stało, że Syla nie zapłaciła podatku. Według pewnego źródła, którym posługuje się większość au pair'ek, nie musiałam....

"....Most au pairs who have been in the US for at least 18 weeks in a calendar year will meet
the minimum requirement to pay taxes. (14 weeks for au pair extraordinares) The
Exemption Deduction is $3800 for 2012 (per the 2012 IRS 1040NR-EZ instruction book,
page . An au pair is not required to file a U.S. federal individual income tax return if
her U.S. source income is in an amount less than the personal exemption amount
($3800 for 2012) (Refer to Publication 501).... "


Do poniedziałku był czas składania wniosków, więc kto tego nie zrobił już pozamiatane. Jak powiedziała nasza pani w szkole, kto się nie rozliczył, rząd go znajdzie i pójdzie do więzienia.... tiaaa jasne! Tyle lat i nielegalnych emigrantów, a sorry już się nie używa tego określenia. Tyle lat i tyle ludzi, siedzących w U.S. bez legalnych papierów nie znaleźli, to tych od podatku znajdą. No ale, nie należy mówić hop.. jak ktoś ma pecha to go i tak znajdą. 


Ostatnio pisaliśmy egzamin, tak się składa, że Syla go zdała :) 




Za 2 dni jedziemy do Kanady!! Wreszcie! Czekałam na ten dzień 5 miesięcy. Myślałam o tym dniu godzinami i w końcu... co prawda 5 miesięcy temu, miało to wyglądac zupełnie inaczej, ale cóż. Jestem mu tylko wdzięczna, że dzięki niemu zobaczę Toronto, bo prawdopodobnie nigdy mi na to ochota nie przyszła. W każdym razie jadę tylko ja i Natalii. Jak widzicie, jak zawsze w komplecie. Miały jechać z nami dziewczyny z Francji, ale.... Alexi host mama powiedziała, że jak do Kanady to albo jedzie na 3 dni, albo wcale... więc nie jedzie wcale. Jej host mama uważa, że w Toronto jest tyle do zobaczenia, że jeden weekend to jest za mało, a sama była tam 3 razy (czyli za pierwszym razem też wszystkiego nie widziała). Uważam, że to głupota, bo dziewczyna może już nie mieć możliwości kiedykolwiek jechać do Kanady. No ale jak się później okazało, jej hości po prostu ją potrzebowali w ten weekend. Nie ważne, że data była ustawiona od miesięcy i oni się zgodzili. Po prostu nie i ch**. Napisałam więc do drugiej au pair z Francji i zapytałam, czy nadal chce jechać, pomimo, że Alexia nie może. I jak chce to może wziąć jakieś koleżanki. Odpisała: wiem, że Alexia nie jedzie, powodzenia w podróży trzymajcie się, pa. Tiaaaa..... a kiedyś ją lubiłam, no ale cóż. Myślę, że Natalia mi się nie rozmyśli (pozdro Ziom :P ).


A jaki mamy plan?!!?!?!


Ogólnie to ludzie nam się dziwią, że chcemy jechać samochodem na jeden weekend do Kanady. No ale po pierwsze, kto nam zabroni?! a po drugie, jak się ma pieniądze, to się robi co się chce - Bazinga! Nie mamy pieniędzy, ale umiemy zrobić tak, by podróż była tania. 

Moi hości płaca nam za wynajęcie samochodu - tak wiem, są mega.
Wyruszamy w piątek po południu i jedziemy do Detroit. Tam nocujemy u znajomych i z samego rana ok 4/5 jedziemy do Kanady. W ten sposób zaoszczędzimy $100 na pokój w hotelu i będziemy mniej zmęczone niż po 10 godzinach jazdy. 
Mamy zaplanowane kupę atrakcji. Co prawda dzisiaj czwartek, a my jeszcze nie mamy zarezerwowanego hotelu, no ale komu się spieszy :P 
Jednym z punktów wycieczki jest wejście na CN tower i przejście się po krawędzi. Koszt takiej przechadzki, to $195 (Kanadyjskich). Zapłaciłam przelewem, w związku z czym mój bank pobrał mi $6 za przelew do innego państwa i $15 za dokonanie przelewu do innego banku niż mój (w obcym kraju). Normalnie jaja sobie robią...



czwartek, 11 kwietnia 2013

Chicago

Wcześnie rano spakowałam się i pojechałam z Natalii wynająć samochód. Później udałyśmy się w kierunku Chicago. Wyjechałyśmy o 12 i miałyśmy być na miejscu ok 17. Pogoda była idealna na wycieczkę. Po 2 godzinach drogi postanowiłyśmy zrobić pierwszy przystanek w okolicach Indianapolis. Parkując okazało się, że mój GPS pokazuje słabą baterię. Trochę zaczęło nas to zastanawiać, gdyż całą drogę był podłączony do zapalniczki. Po dłużysz oględzinach okazało się, że zapalniczka jest najnormalniej w świecie popsuta. Zrobiłam szybko zdjęcia kierunków, jak mamy się kierować i GPS prawie umarł. Przed Chicago zadzwoniła do mnie znajoma z Detroit i uświadomiła nas, że przed Chicago są płatne autostrady. Miałyśmy mało paliwa a jak na złość nigdzie nie było zjazdu na stację. Byłyśmy przerażone. Bez GPS'a i prawie bez paliwa. No ale jakoś się udało znaleźć stację. W sumie za 2 autostrady zapłaciłyśmy niecałe $6. Jazda przez Chicago nie należała do najprzyjemniejszej. Takiego prawa Dżungli nie widziałam w żadnym innym stanie. Wjeżdżając do miasta, była informacja, że w tym roku na tej drodze zginęło już 222 ludzi. Nic dziwnego, bo to co się tam działo to istny Meksyk. Jakoś według zdjęć GPS'a udało się znaleźć hotel. Choć nie oszukujmy się do najłatwiejszych i przyjemniejszych misji to nie należało.












Gdy weszłyśmy do hostelu, przywitało nas 2 ciachowatych młodych typów. Zapłaciliśmy za pokój i okazało się, że parking dla naszej fury jest pod ich drugą siedzibą. Trzeba było znów wsiąść w samochód i jechać. Tak na marginesie w Chicago często są hotele, ale parking jest płatny osobno i to czasami nie małe pieniądze. Na szczęście my miałyśmy za free, tylko trzeba było wcześniej napisać maila z rezerwacją.
Tak wyglądał nasz pokój....












Ze względu, że była młoda pora ok 20.00 postanowiłyśmy iść do sklepu po coś do picia. Akurat kolo naszego hostelu był market. Wybrałyśmy naszą ulubioną Margaritę i zaczęły się schody. W USA jest tak, że pomimo iż Ty coś kupujesz i masz dowód, osoba która jest z Tobą też go musi mieć. Ja oczywiście nie wzięłam dowodu i Natalii nie mogła zapłacić za piwa. Musiałam się wrócić do pokoju po dowód.

W naszym hostelu panował ogólnie bardzo fajny klimat. Taki wręcz akademicki. Nie ważne, że była wspólna kuchnia i łazienki. Było pełno francuzów, niemców i chińczyków. W piątek na dachu hostelu była organizowana impreza dla wszystkich, trzeba było wziąć tylko swój alkohol. Oczywiście nie mogło nas tam zabraknąć.


po imprezie





Rano wybrałyśmy się do firmy od której wynajełyśmy samochód, aby coś zaradzili a najlepiej wymienili nam samochód. Pomimo, że nie miałyśmy GPS'a jakoś udało nam się znaleźć tą firmę. Bardzo nie miła pani, powiedziała, że nie ma już samochód i dała nam adres do innej siedziby. Nie ważne, że nie miałyśmy zielonego pojęcia gdzie to jest. Ale dla nas nie było rzeczy niemożliwych. Jakoś udało nam się odnaleźć i drugą firmę. Tam również nie mieli dla nas samochodu. Jeden pan, chyba manager chciał dać nam zastępczego GPS'a, ale drugi mądry pan na zwykłym stanowisku wytłumaczył mu, że to głupi pomysł. Zaproponowali nam abyśmy pojechały na lotnisko, tam na bank nam dadzą samochód. Zdenerwowałam się z lekka i kulturalnie wytłumaczyłam panu, że nie mamy GPS'a i nie zamierzamy jeździć przez pół Chicago. Mamy wakacje i powinniśmy teraz być w downtown i zwiedzać a nie jeździć od jednego punku do drugiego. No to znalazło się drugie wyjście. Pan manager zaproponował, abyśmy pojechały do serwisu i tam naprawią nam zapalniczkę. I tak też zrobiłyśmy. Naprawa trwała ok 30 min. I miałyśmy już to za sobą i nie martwiłyśmy się o drogę powrotną.

Zaparkowałyśmy samochód, spisałyśmy miejsca które chcemy odwiedzić i pojechałyśmy do downtown za $2,25 metrem. Pozwiedzałyśmy okolice, zaliczyłyśmy wszystkie punkty z kartki i na koniec zostawiłyśmy sobie najlepsze. Na koniec poszłyśmy na skydeck. Szczerze, to jeśli zamierzacie się tam wybrać to zdecydowanie potrzebujecie więcej czasu, bo nam zajęło to 2 godziny. Stałyśmy chyba w 8 kolejkach. Jedna do windy, robili zdjęcia, rentgen, bilety, znowu winda, film i znowu winda. Dużo osób rezygnowało już w drugiej kolejce. Bilet kosztował $18 na łebka. Widok był cudowny, ale dopchać się gdzieś też nie należało do najłatwiejszych.













Byłyśmy coś zjeść i udałyśmy się do metra. Tam znów zaczęły się problemy. Pan nas poinformował, że nie można kupić biletu kartą. Miałam problem wcześniej z 4 bankomatów wypłacić pieniądze, więc droga z kapcia wisiała w powietrzu. Trzeba było iść znaleźć bankomat. Na szczęście z jednego udało się wypłacić pieniądze. Wróciłyśmy, a pan z metra poinformował nas, że jak włożę $20 to już nie dostanę reszty. No spoko, co jak co, ale nie dam $20 za 2 bilety. Wróciłyśmy szukać kogoś, kto nam rozmieni pieniądze. Wszystko praktycznie już pozamykane, jeden koleś na ulicy nawet udała, że nie rozumie pytania. Na szczęścicie Starbucks, był otwarty. Już nie chciałam ryzykować, więc po prostu kupiłam herbatę, której nie potrzebowałam. Wróciłyśmy do merta i pojechałyśmy do hostelu.

Rano o 5 zrobiłam pobudkę, bo miałyśmy iść do kościoła. Na szczęście polski kościół był bardzo blisko, ale nie obyło się bez jazdy samochodem :) Kościół był piękny, będąc tam czułam się niemal jak w domu :)

Po rezurekcji, zrobiłyśmy sobie gofry w kuchni z niemcami i chińczykami. Spakowałyśmy się i ruszyłyśmy dalej. W niedziele naszym głównym celem było szukanie Polski. Ulica Milwaukee, to chyba jedna z największych w Chicago, bo końca nie było widać. No ale na szczęście się udało, znaleźć kawałek Polski.  Ogólnie obecnie Jackowo oblegane jest nie przez polaków, tylko przez meksykańczyków. Nawet co mnie bardzo zdziwiło w polskim sklepie sprzedawali meksykanie. Ze względu, że była to niedziela wielkanocna, prawie wszystko było zamknięte. Udało nam się znaleźć jedną z najlepszych ogólnie polskich restauracji w stanach, która była otwarta. Obsługa była strasznie miła i bardzo fajnie bylo usłyszeć polskie głosy i zamawiać po polsku :) Zamówiłyśmy wielkanocny talerz. Nie ważne, że było to praktycznie nasze śniadanie i zamówiłyśmy je dopiero ok 13. W skład talerza wchodziło: jajko z łososiem i kawiorem, żurek z jajkiem, sałatka, szynka, biała kiełbasa, podsmażana cebulka, czerwona kapusta i na deser mazurek. A i byl oczywiście chrzan, który chodził za mną od kiedy w radiu Magda G. opowiadała o chrzanie.











Po obfitej uczcie udałyśmy się do muzeum, na nasze nieszczęście było zamknięte. Więc nie pozostało nam nic innego jak pożegnać się z Chicago i ruszyć w drogę. W drodze powrotnej nie obyło się bez przygód. Deszcz tak ciężko napierdalał, że nic kompletnie nie było widać. Na szczęście dopisywał, nam zajebisty humor. Jak my to w ameryce nazywamy "backing" :P














gwałt moich telefonów :)